z takim spokojem, jak gdyby mu nic nie groziło. Pociski i miecze omijały go długo, aż go nad samą rzeką dosięgło przeznaczenie wojownika. Lekarz Mucyusz szukał rozmyślnie śmierci, przesławny legacie, wyzywał ją, drażnił, a ona nie znosi zuchwalstwa człowieka.
Publiusz słuchał z pochyloną głową. Cienie nocy zasłaniały jego oblicze przed spojrzeniami żołnierzy i niewolników.
Kiedy setnik skończył, rozkazał Publiusz swoim zwykłym, szorstkim głosem:
— Poświećcie!
Światła pochodni zamigotały nad brzegiem Dunaju, pstrząc jego czarne fale żółtemi plamami.
— Tu! — odezwał się setnik po jakimś czasie.
Publiusz postąpił szybko naprzód, ale w połowie drogi do miejsca wskazanego zatrzymał się i przyłożył rękę do oczu.
Ci ludzie z gminu mogliby dostrzedz wzruszenie, które zatrzęsło jego wolą, a tego nie chciał patrycyusz.
Mocując się z sobą, zapytał, by zyskać na czasie:
— Gdzie?
— Nie omyliłem się — odpowiedział setnik — Lekarz Mucyusz zginął pod tem drzewem.
— Pod... tem... drzewem... — powtórzył Publiusz półgłosem.
Ale już nakazał sobie spokój.
Niewolnicy zaczęli się na niego oglądać...
Ściągnął brwi, przygryzł usta, uczynił kilka kroków i... pochylił się nad Mucyą.
Leżała na wznak z piersią przebitą.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.