Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

Groza ostatniej chwili rozwarła jej oczy szeroko, lecz nie przestrach w nich zastygł. Cichy, głęboki żal szedł z tych szklistych źrenic do nieba... niemy wyrzut za boleść niezasłużoną.
Długo pił Publiusz wzrokiem tę skargę rozczarowanej życiem duszy, której przyczynę znał on jedyny. Jego usta poruszały się, szepcąc miękkie słowa pożegnania; jego serce biło tak wolno, jakby zamierało.
Potem wziął zwłoki Mucyi na ręce, tulił zwisłą głowę do piersi, dotykał wargami zimnego czoła.
Ułożywszy sam trupa w lektyce, wyrzekł głosem ochrypłym z tłumionego siłą woli wzruszenia:
— Odkryjcie głowy i zegnijcie kolana! Wielka dusza żyła w tem ciele. Ukorzcie się przed bohaterstwem rzymskiej patrycyuszki, albowiem nie zwykły lekarz, jeno Mucya Kornelia opatrywała wasze rany.
Ukląkł pierwszy, a za nim padli w proch żołnierce i niewolnicy.
— Szczęście innych światów daj jej, Panie nasz i Boże! — modlił się setnik armeński.
A rzymskiej dumy Publiusza nie obraziła już prośba chrześcianina. Wszakże wstrętny mu „przesąd wschodni“ walczył dziś za Rzym i zwyciężył...
W tej chwili wyjrzał z po za chmury księżyc i osrebrzył głowę Mucyi, rozjaśniając jej rysy.
Publiuszowi zdawało się, że uśmiech ukojenia rozlał się po jej twarzy.
— Niech bogowie naszych przodków nie płoszą twojego snu wieczystego — mówił z drżeniem w głosie i zamknął powieki Mucyi.