Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

Cichy śmiech zatrzepotał tu i owdzie, unosząc się nad falą głów ruchliwych.
Wtem przypłynęły z oddali dźwięki fletów.
Tłum wyciągnął szyje w stronę ulicy Szerokiej i czekał, wytężywszy wzrok i słuch.
Flety ucichły...
— Idą! — szeptano.
Matki podnosiły dzieci do góry, nizki wspinał się na palcach nóg, wysoki odpychał natręta łokciami. Ulicznicy zawiśli na gałęziach drzew, pięli się na filary, czepiali się murów.
Poważny śpiew zbliżał się teraz wolno główną ulicą Pola Marsowego. Szedł nad gajami wawrzynowemi miękki, tkliwy, podobny do skargi niewieściej. Poprzedzał go szelest koni, wozów i ludzi, posuwających się ku miejscu, na którem się wieża wznosiła.
Na zakręcie drogi ukazał się nasamprzód oddział konnych pretoryanów, w złocistych zbrojach, z czerwonemi pióropuszami na szyszakach. Jechali, prowadzeni przez samego prefekta.
Za strażą cesarską snuł się długi szereg rydwanów, które wiozły woskowe podobizny zmarłych imperatorów, posągi bogów i bogiń.
Tuż za duchami opiekuńczemi Rzymu niosło sześciu patrycyuszów lektykę z kości słoniowej, przykrytą materyą purpurową, a na tej lektyce spoczywał siny trup Lucyusza Werusa.
Za zwłokami brata postępował Marek Aureliusz w długich, fałdzistych sukniach arcykapłana, otoczony senatorami.
Cały ten świetny orszak okrążył trzy razy wie-