— Nie trudź zbytecznie oczu — odezwał się senator — bo to dziewica Westy! Strzały boga miłości padają u jej stóp nieszkodliwe, do wiórów spróchniałych podobne.
— Dziewica Westy?... — mówił wojewoda, nie odrywając wzroku od Fausty Auzonii.
— Kapłanka naszego żnicza narodowego.
— Jaka szkoda...
— Nie ty pierwszy żałujesz, że się serce Fausty Auzonii zamknęło na zawsze dla miłości.
— Czy na zawsze? — zapytał wojewoda z niedowierzaniem w głosie.
— Jesteś w Rzymie — odpowiedział senator — u nas zaś są jeszcze starzy bogowie silni, mimo gróźb Konstantynopola i Wienny. Zemsta obrażonego ludu poszarpałaby na strzępy tego, coby się ośmielił znieważyć dziewicę Westy pożądaniem nieczystem.
— Mściwość waszego ludu zgruchocze wola boskich imperatorów.
— Nie sam tylko gmin składa w Rzymie ofiary w świątyniach.
— I upór waszych możnych pokona niebawem potęga krzyża.
— Tak sądzisz?
— Tak wiem.
Spojrzeli na siebie, chrześcianin i poganin, wychowaniec czasów nowych i zwolennik starych — pierwszy rosły, jak topola, drugi niski, szczupły, wątły. Przypatrywali się sobie przez kilka chwil ze spokojem szermierzów, oceniających okiem znawcy przeciwnika.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/020
Ta strona została skorygowana.