Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/021

Ta strona została skorygowana.

— Nie z uczuciami przyjaźni przybyłeś do nas Winfridzie Fabricyuszu — wyrzekł senator.
— Miłości mojej do Boga prawdziwego nie pokrywałem nigdy słowem obłudnem — odpowiedział wojewoda — o czem Kajus Juliusz Strabo powinien wiedzieć z czasów naszego wspólnego pobytu w Wiennie.
— Sądziłem, że lata stępiły ostre końce twojej zaciekłości religijnej. Tylko młodość chełpi się bezwzlędnością.
— Głęboko odczuta wiara nie stygnie z latami. Nie kocha Boga, kto wchodzi w układy z jego wrogami.
Kiedy to wojewoda mówił, tlił w jego oczach ogień ponury, a cała twarz przybrała wyraz twardy.
— Jesteś przynajmniej szczerym — mruknął senator.
— Minęły czasy, kiedy szczerość była smutną cnotą chrześciańską, za którą płaciło się na arenie amfiteatru. Nawet tchórz może dziś wielbić jawnie Boga ukrzyżowanego.
W sali powstał ruch. Towarzystwo tłoczyło się w stronę kurytarza, na którego progu ukazał się mąż pięćdziesięciokilkoletni, średniego wzrostu, odziany w purpurową, złotem dzierzganą togę konsula.
Był to Kwintus Aureliusz Symmachus.
Chociaż słynny mówca i pisarz stał razem z prefektem Flawianem na czele starorzymskiego stronnictwa, nie pochodził on widocznie z krwi patrycyuszów, których posągami przyozdobił swoją salę. Nie miał ani ich okrągłej, w skroni wypukłej