Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/030

Ta strona została skorygowana.

Już dawno nie byli poganie tak głośni.
Wtem, gdy się orszak zbliżał do łuku tryumfalnego Konstantyna, odezwały się nagle zewsząd przeciągłe świsty. Było ich tak dużo, że stargały harmonię pieśni weselnej. Wpadłszy pomiędzy jednostajne akordy hymnu, zmąciły ich powagę, szyderskie, nienawistne.
— Galilejczycy! — zawołał ktoś w tłumie.
— Galilejczycy! — podjął drugi, dziesiąty, setny, tysiączny i wszystkie te nawoływania zlały się w jeden potężny okrzyk, dyszący zemstą.
Potem stała się na kilka chwil cisza tak duszna, przykra, jak w lesie przed burzą. A w tej ciszy rozległ się donośny głos Symmacha:
— Nie zważać na złość Galilejczyków! Nie rozprzęgać łańcucha! Talassi! Talassi!
Ale poganie nie odpowiedzieli konsulowi wołaniem radosnem. Bo zewsząd odzywały się teraz obelgi.
— Czciciele bałwanów!
— Mordercy białych wołów!
— Słudzy zabobonów!
Dachy, zręby murów, wschody świątyń, filary portyków zdawały się urągać orszakowi weselnemu, który posuwał się wolno naprzód, znieważany przez ukrytych wrogów. Gdy mijał amfiteatr, posypał się na niego z góry grad kamieni. Jeden z nich ugodził westalkę w głowę.
Spostrzegł to pierwszy Winfridus Fabricyusz. Zeskoczywszy z konia, przypadł do kapłanki.
— Jesteś raniona? — zapytał i pochwycił welon, aby go odsunąć.