Ciągnęli do ogniska najwyższej władzy Italii, Iliryi i Afryki, senatorowie i rycerze, urzędnicy i plebeje, miejscowi i zamiejscowi. Widać było w tłumie atletyczne postacie jasnowłosych Germanów z Recyi, suchych, słońcem Afryki spalonych mieszkańców Massylii i Numidyi, smukłych Słowian z nad brzegów Adryatyku i krępych, ruchliwych, czarnookich Ligurów.
Wszyscy ci poddani „boskiego i wiecznego” imperatora szli do jego namiestnika w sprawach osobistych lub państwa. Ten zanosił skargę na poborców, ów przywoził podatki, trzeci miał się wytłómaczyć z gwałtów, jakich się dopuścił na posadzie rządowej, czwarty przybył po rozkazy.
Którzy zawinili, nie przekraczali progu prefektury z czołem pogodnem. Bo w wielkiej sali przyjęć czekał na nich Nikomachus Flawianus, mąż głośny w całem cesarstwie z prawości, szanowany nawet przez wrogów swoich, przez chrześcian. Zdzierca lub okrutnik wiedział, że nie znajdzie przed trybunałem prefekta pobłażliwości. Siła złota, tak potężna w innych dzielnicach państwa, że się przed nią imperatorowie korzyli, traciła moc w obrębie murów pałacu namiestnika Italii, Ilyryi i Afryki. Łaski Flawiana jeszcze nikt nie kupił.
Kogo silniejszy lub podły skrzywdził, ten stawał pełen otuchy przed obliczem prefekta. Nikomachus Flawianus wysłuchał każdego, sprawiedliwy dla najuboższych.
Już w przedsionku pałacu było czuć ciężką rękę energicznego rozkazodawcy. Liczna służba — wywoływacze, liktorowie, żonierze[1] — siedząca na
- ↑ Błąd w druku; powinno być – żołnierze.