Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/036

Ta strona została skorygowana.

ławach wzdłuż ściany gwarzyła półgłosem, czujna na każde poruszenie kotar, które zastępowały drzwi. Cichą stopą przesuwali się urzędnicy. Nikt nie podnosił głosu, nie śmiał się swobodnie.
Tuż przy wejściu, w małej izdebce, przeznaczonej w domach prywatnych dla oddźwiernego, mieściło się dwóch tłómaczów. Każdy z nich znał kilka języków, przez ich bowiem ręce przechodzili nasamprzód poddani imperatora, zanim im woźni wskazywali wydziały, w których chcieli sprawy swoje załatwić. Oni zapisywali w dużej księdze nazwiska przybyłych, odczytywali im legitymacye i udzielali im wskazówek.
Jeden z nich, niemłody już Grek, rzucił rylec na stół, podniósł się z krzesła i zbliżył się do bronzowego naczynia, w którym żarzyły się węgle.
Grzejąc sobie ręce, mruczał:
— Już pora obiadowa niedaleko, a ta hołota ciągnie i ciągnie. Żeby się ta mitręga przynajmniej opłaciła, ale w tym waszym podłym Rzymie nie można nic zarobić.
— Bierzemy większą pensyę, aniżeli tłómacze w prefekturach wschodnich — odparł drugi głosem przyciszonym, spojrzawszy ostrożnie na kotarę.
Grek skrzywił usta pogardliwie.
— Kto mówi o pensyi? — wyrzekł. — To wynagrodzenie dla głupców i niedołęgów. W prefekturach wschodnich potrajają dochody poboczne pensyę.
Powtórnie spojrzał drugi tłómacz na kotarę.
— I u nas było dawniej inaczej — mówił. — Za poprzedniego prefekta nie potrzebował sługa cesarski przymierać głodem i walać się na poddaszach.