Prawie codziennie kapnął w garść solidus[1] i nikt się temu nie dziwił, bo cóż może państwu szkodzić, że biedny urzędnik stara się pomnożyć skąpe dochody.
Twarz Greka zeszpecił brzydki uśmiech.
Zbliżywszy się do towarzysza, schylił się nad nim i mówił szeptem:
— Państwu nic nie szkodzi, że się takie mrzygłody, jak ty i ja, pożywiają przy jego pełnym żłobie, ale szkodzi to cnocie, cnocie starorzymskiej. Bo cnota powinna sypiać na desce, straszyć ludzi łachmanami, mieć zawsze twarz surową, a w żołądku pustki. Cnota jest, jak ten głupi pies, co wolał zdechnąć z głodu, niż dotknąć kości, powierzonych jego opiece. Cnota powinna wyglądać tak...
Zmarszczył się, najeżył brwi, wciągnął policzki i brzuch i patrzył przed siebie wzrokiem ponurym.
Drugi tłómacz przyłożył pięść do ust, tłumiąc śmiech.
— I chodzić tak! — dodał Grek, stąpając naokoło stołu z przesadną powagą.
— Simonides, daj pokój, bo pęknę!
— Nie pękniesz, bo nie ma w tobie co pęknąć. Puste kiszki nie pękają.
— Mógłby kto nadejść.
— Niech go piekło chrześciańskie pochłonie! — mruknął Grek. — Obrzydło mi jałowe gadanie z pierwszym z brzegu baranem.
— Umiesz ty sobie radzić — zauważył drugi tłómacz.
- ↑ „Solidus,” albo „Aureus,” złota moneta rzymska.