Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/038

Ta strona została skorygowana.

— Że złapię od czasu do czasu kilka sesterców? Ładne radzenie. Płacę za nie ciągłym strachem, bo gdyby się ten niedźwiedź starorzymski dowiedział o moim dowcipie, kazałby mnie wychłostać, chociaż jestem wolnym obywatelem.
— Prefekt nie żartuje. Rycerza Rufiusza pozbawił urzędu, prokuratora Kamilla posłał do kopalń sardyńskich, pisarza Apellesa kazał rozpiąć na torturach. I to za co? Za to, że upuścili bogaczom trochę krwi.
Grek zasępił się.
— Ci Rzymianie nie przestaną być nigdy barbarzyńcami — mówił — chociaż wchłonęli w siebie całą naszą filozofię. Podrapać ich dobrze po wygładzonej skórze, a wyjdą zawsze kudły wilka. Zaraz kopalnie, tortury, chłosta...
— Nie lubisz tych pieszczot? — zaśmiał się drugi tłómacz.
— W prefekturach wschodnich nie zajmuje się nikt takiemi drobiazgami, jak poboczne dochody urzędników. W Konstantynopolu biorą wszyscy to, co cnota starorzymska nazywa pogardliwie kubananami[1], począwszy od doradców cesarskich, a skończywszy na ostatnim wykonawcy władzy i nikomu nie przyjdzie na myśl oburzać się na zręczność zręcznych. Na to jest urząd, żeby z niego korzystać.
Kotara zaszeleściła. Obydwaj tłómacze pochylili się szybko nad stołem, udając bardzo zajętych.
Do izby wszedł mąż w białej todze, bez żadnych ozdób.

— Pozdrowienie wam, znakomici panowie! — odezwał się.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kubanami.