w skroniach wypukłą czaszkę, to samo szerokie czoło, chłodne, rozkazujące oczy i wyraźnie zarysowany profil ptaka drapieżnego. Nawet postawą przypominał zwykłe podobizny dziedzica wielkiego Cezara. Oparty prawem ramieniem na poręczy krzesła senatorskiego, pochylił się lekko ku przodowi, cały biały, jak marmurowi cesarze, od siwych włosów począwszy aż do wysokich, sznurowanych trzewików i tak samo nieruchomy, jak oni. Tylko z jego ust starł jakiś głęboki smutek twardy, pogardliwy wyraz „panów świata.“
Nie miał on na sobie łańcuchów i naramienników, purpurowego pasa i jedwabnej, złotem dzierzganej sukni, w którą obyczaj wschodni, kochający się w błyskotkach, przyodział najwyższych dygnitarzów państwa.
Mimo lat sześćdziesięciu, nie było widać na jego czerstwej, wygolonej twarzy znużenia starości. Pełnia sił męskich biła z tej postaci, nakazującej szacunek.
— Ty jesteś Hortenzyusz, dekuryon miasta Pyksus? — zapytał prefekt.
— Ty wiesz, prześwietny panie — odparł więzień głosem drżącym.
— Zdjąć więzy! — rozkazał Flawianus.
A kiedy żołnierze rozpętali Hortenzyusza, dodał:
— Oddalcie się!
Szybko, bez szelestu opuścili salę liktorowie i urzędnicy, siedzący po obu stronach prefekta przy dwóch długich stołach.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/043
Ta strona została skorygowana.