wrażenie starca, zmęczonego życiem. Jakiś serdeczny ból stargał jego spokój, zdeptał dumę.
Nagle wyprostował się.
— Nie stanie się wola twoja, Teodozyuszu, dopóki Nikomachus Flawianus broni starych bogów Rzymu — wyrzekł przez zaciśnięte zęby.
Rzucił pargamin na stół i klasnął w dłonie.
— Zawołasz Arystidesa! — rozkazał liktorowi.
Gdy do pracowni wszedł jego pisarz przyboczny, zapytał:
— Czy nie ma dotąd szczegółów o wczorajszym rozruchu ulicznym?
— Prefekt miasta nadesłał właśnie sprawozdanie — odparł pisarz.
— Mówiono mi, że krew płynęła obficie.
— Galilejczycy zamordowali dwudziestu naszych.
— A nasi?
— Zabili trzydziestu dwóch Galilejczyków.
Nikomachus Flawianus zasępił się.
— Pójdą znów na nas skargi do Wienny i Konstantynopola — mówił. — Polecisz naczelnikowi tajnej straży, żeby przeprowadził staranne śledztwo. Wynagrodzę go hojnie, jeżeli mi dostawi sprawcę, tego nieporządku. Nie ma rozruchów ulicznych bez podżegacza.
Po krótkim namyśle zapytał:
— Czy są między zabitymi ubodzy?
— Wszyscy polegli, i nasi i chrześcianie, należą do gminu — odpowiedział pisarz.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/053
Ta strona została skorygowana.