Kiedy filozofia grecka strawiła uczucia religijne Rzymu i zgasiła święte ognie na ołtarzach domowych, zbladł także urok dziewic Westy. Zdarzyło się, iż trzeba było dopełniać przepisaną liczbę kapłanek dziewczętami z gminu, córki bowiem senatorów i rycerzy nie chciały się wyrzec uciech miłości dla służby, w której skuteczność przestały wierzyć.
Ale rosnące w siły i znaczenie chrześciaństwo wróciło znów cześć starym bogom, a z nimi i westalkom.
Zwolennicy dawnego porządku, spostrzegłszy, że „zabobon wschodni“ zatacza coraz szersze koła, że zdobywa sobie wolno panowanie nad duchami, cierpliwy i wytrwały, uczepili się z rozpaczą tonących przebrzmiałych podań Rzymu.
Czwarte stulecie ery chrześciańskiej było świadkiem szczególnego widowiska. W chwili, kiedy na tronie Cezarów siedzieli wyznawcy Chrystusa, kiedy znaczna część świątyń pogańskich uległa już zniszczeniu lub przeszła pod zarząd biskupów, kiedy się imperatorom zdawało, iż jeden edykt starczy do zdławienia „starorzymskiego upiora“ — błysły nagle na całej przestrzeni cesarstwa zgaszone ognie ołtarzów domowych i odżyły wszystkie tradycye z siłą pierwotną.
Kto był Rzymianinem z krwi, lub kto się do tej narodowości przyznawał, wierny i niewierny, potomek „wilczego plemienia“ i przybysz z różnych prowincyi państwa, Italczyk, Gall, Hiszpan, Germanin, zrosły od kilku pokoleń ze stolicą „panów świata“ — rzącał[1] mądre księgi, zapominał o drwinach filozofów i spieszył pod skrzydła opiekuńcze starych bogów,
- ↑ Błąd w druku; powinno być – rzucał.