Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/065

Ta strona została skorygowana.

Kajus Juliusz wzruszył ramionami.
— Czekamy cierpliwie — odparł.
— Będziecie czekali cierpliwie mówiła westalka — aż się nasi bogowie staną pośmiewiskiem cudzoziemców. Będziecie czekali dopóty, dopóki legiony Teodozyusza nie wtargną do Rzymu, by poprzeć mieczem jego wolę. Naszym świątyniom grozi zagłada, a wy czekacie... Nie ma już mężów w mieście Fabiów, Korneliów, Klaudyów, Juliów i Kwintyliów.
— Myślą za nas Flawianus i Symmachus — odpowiedział senator. — Uczynimy, co oni postanowią.
— Tak, nie ma już mężów w Rzymie — odezwał się teraz młody patrycyusz, który nie brał dotąd udziału w rozmowie. Zamiast czynić, radzimy, zamiast dowieść Teodozyuszowi naszej siły, wahamy się bezradni, lękliwi. Bo jesteśmy jeszcze silni, silniejsi, aniżeli się nam zdaje. Do nas należy Rzym, cała Italia, Gallia i znaczna część Hiszpanii. Co praca tysiąca lat zbudowała, tego nie zburzy złość jednego lub dwu pokoleń. Niech tylko w nasze serca wstąpi odwaga przodków, a rzucimy po raz wtóry świat pod stopy Kapitolu. Któryż inny naród może się porównać z nami, z dziećmi przesławnego Rzymu?
Mówiąc to gestykulował patrycyusz żywo. Podnosił się na krześle i siadał, to wysuwał głowę naprzód, to cofał ją, machając rękami.
Jego ruchliwość rozbawiła siostrę senatora.
Porcya Julia, średniego wzrostu brunetka, świeża, rumiana, z dużemi niebieskiemi oczami, z których wyzierał chochlik dziecięcej pustoty, śledziła żywość patrycyusza z wielkiem zajęciem.