tach, szedł w górę, do oczu i zapalał w nich błysk,[1] przelotne. On jeden domyślał się powodu, który przemógł w gorliwym chrześcianinie wstręt do kapłanki pogańskiej.
Fausta Auzonia, zakłopotana trudnem położeniem, nie zwracała uwagi na zachowanie się wojewody. Trzeba się było koniecznie o coś zaczepić, by zdjąć z towarzystwa chłód, który stawał się nieznośnym.
— Twoje młode lata widziały prawdopodobnie niejedną bitwę — zaczęła, uśmiechając się uprzejmie do gościa. — Imperator nie powierzyłby ci tak ważnego stanowiska, gdybyś go sobie nie wysłużył odwagą i znajomością sztuki wojennej.
— Jestem synem żołnierza i wychowałem się w obozie — odpowiedział wojewoda. — Groza bitwy przestała być dla mnie straszną; przywykłem do niej jak inni przywykają do igrzysk.
— Zachodzi jednak różnica między bitwą a igrzyskami — zauważyła Fausta Auzonia, byle co, powiedzieć.
— Zapewne, ale żołnierz nie zdaje sobie sprawy z tej różnicy. Na polu bitwy nie ma nikt czasu do zastanawiania się nad okrucieństwem wojny. Wódz broni legionów, powierzonych jego opiece, setnik swojego oddziału, szeregowiec własnego życia, wszystkich zaś odurza, upaja, unosi wrzawa walki działająca potężniej od najmocniejszego wina. Prawdziwy żołnierz traci do tego stopnia wrażliwość, że nie czuje głodu, znużenia, ran. Jedna śmierć gasi płomień odwagi.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – błyski.