— Znów ci się coś uwidziało — mówił Kajus Juliusz.
— Może mi się uwidzało, ale to wiem na pewno, że się te łajdaki na dobroci nie rozumieją. Gdy którego dobrze wygrzmocę, mam spokój na cały tydzień.
— Doczekasz się jeszcze, że się jaki zuchwalec na ciebie targnie. Zdarza się to coraz częściej.
Gall uśmiechnął się pogardliwie.
— Nie radziłbym nikomu — rzekł i wyciągnął przed siebie krótkie, muskularne ręce, obrosłe jak łapy niedźwiedzia.
— Wiem, że w twoim uścisku pękają kości — mówił Kajus Juliusz — i właśnie dlatego proszę cię po raz ostatni, żebyś mi ludzi nie bił bez potrzeby. Należy unikać wszystkiego, coby mogło dać Galilejczykom powód do skargi.
Gall mruknął coś niewyraźnego pod nosem, zarzucił na pana, który wyszedł z kąpieli, prześcieradło z miękkiej wełny i wycierał go z takim rozmachem, że się Kajusz Juliusz głośno roześmiał.
— Ostrożnie, bo mi żebra połamiesz — zawołał. — Nic ci twoja złość nie pomoże. Będziesz odtąd względniejszym dla niewolników, albo się rozstaniemy.
— Pan każe, sługa ulega — bąknął Gall. — ale niech mi tylko który coś porządnie przeskrobie...
Łypnął oczami i pokazał zdrowe, białe zęby, jak podrażniony kundel.
Kiedy pana dobrze wygniótł i osuszył, ogolił go i oczyścił jego ręce z włosów małemi obcążkami.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/083
Ta strona została skorygowana.