Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/095

Ta strona została skorygowana.

— Gdybym wiedział, że cię szelest kroków przeraża, jak chorą niewiastę — odezwał się Konstacyusz Galeryusz, który wchodził do pracowni — byłbym posłał przed sobą wywoływacza. Bądź pozdrowiony! Pewno cię znów zmiana powietrza rozebrała.
Kajus Jnliusz otrząsł się, jakby go zimne dreszcze przeszły.
— Witaj! — odparł. — Dokucza mi w istocie ten obrzydliwy drobny deszcz, który przenika mury i wciska się pod skórę ludzką. Śmiejesz się? Gdyby tak twoi przodkowie przez kilka pokoleń za dobrze jedli, za dużo pili i zbyt gorąco kochali, jak moi, czułbyś w sobie także zimno nawet w skwarne dni lata.
— Znaczy to, że mam być swoim przodkom wdzięczny za to, iż nie znali się na dobrych rzeczach — mówił Konstancyusz Galeryusz i usiadł ciężko na krześle. — Jestem zmęczony, jak gladyator po opuszczeniu areny. Czy wiesz co dziś robiłem? Nie zgadniesz. Obiegłem dwadzieścia razy mój ogród.
— Chcesz się pozbyć tuszy?
— Nie sądziłem, żebyś był tak dowcipny. W istocie. Tłuszcz zawadzałby mi na wojnie.
— Jesteś zbyt przezorny. Do wojny jeszcze daleko.
— A mnie się zdaje, że blizko.
— Czy mówiłeś z Flawianem?
— Prefekt pokazywał mi pismo Walentyniana. Ten Galilejczyk przemawia zbyt ostro, żebyśmy mogli i tym razem liczyć na jego względność. By-