Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/105

Ta strona została skorygowana.

Nagle zrozumiał, dlaczego wojewoda odpowiadał ciągle: wierzę! Galilejczyk nie badał, nie wątpił, lecz wierzył w swojego Boga, jak wierzy posłuszne dziecko w ukochanego ojca. W jego piersiach biło owe dobroczynne źródło, z którego bohaterscy twórcy Rzymu czerpali moc do znoszenia nadmiernych trudów bez skargi, ochoczo — źródło żywej wiary, którego on, spadkobierca obojętności religijnej kilku pokoleń, szukał daremnie w księgach wszystkich wyznań. Dla wojewody nauka Chrystusa nie była wiarą polityczną, lecz potrzebą duszy, serca. On... wierzył...
I zrozumiał poganin siłę chrześciaństwa. „Z wiarą nie walczyć przezorności ludzkiej...”
— Uczynisz, co będziesz uważał za swój obowiązek — wyrzekł — ale ostrzegam cię, że jeszcze dużo krwi popłynie, zanim twój Bóg zwycięży w Rzymie. Szczerość za szczerość.
— Chciałem, żebyście wiedzieli, kogo boski i wieczny Walentynian przysłał do Rzymu — mówił wojewoda, podnosząc się z sofy. — Oszczędzać was nie będę, jednakże, gdybyście mi chcieli zadanie ułatwić powolnością, byłbym względnym dla waszych przyzwyczajeń. Nie zamknąłbym od razu wszystkich świątyń.
— Zanim o tem mówić będziemy, należy czekać na ostateczną odpowiedź boskich imperatorów do których senat wyśle w tych dniach prośbę pokorną.
— Trudzicie się daremnie — rzekł wojewoda.