— Nie jest rzeczą twoją ani moją uprzedzać boską wolę imperatorów — odparł Kajus Juliusz chłodno.
— Miałem nadzieję, iż uwzględniasz moje powody, i odwiedziesz prefekta i konsula od owego pogrzebu — mówił jeszcze wojewoda. — Lękam się nowych zaburzeń.
— Uczynisz, co do ciebie należy, nas zaś zostaw losowi, który nam bogowie przeznaczyli.
Pożegnali się sztywnym ukłonem.
Kiedy się wojewoda oddalił, zwiesił Kajus Juliusz głowę i splótł ręce na łonie. Jego drobna postać, złamana, schylona, jak podcięta przy korzeniu roślina, zdawała się jeszcze wątlejszą. Wrażenia siły nie robił ten potomek wielkiego rodu rzymskiego.
— A mówiłem ci, że trzeba będzie... — odezwał się Konstancyusz Galeryusz, schodząc po stopniach marmurowych, które prowadziły z pracowni do sali.
Plunął w garść i podniósł pięść, jakby się na kogoś zamierzał.
— Słyszałem wszystko — mówił — bo chciałem ci przyjść z pomocą, gdyby się Galilejczyk zapomniał. To jakiś gwałtownik! Mówię od dawna: chwycić za oręż i bić! — a wy wahacie się ciągle. Na co tu czekać? Z każdym dniem tracimy więcej gruntu pod nogami. Inaczej będą z nami imperatorowie rozmawiali, gdy podamy im prośbę na końcu miecza. A zresztą, kto jest od lat dwustu imperatorem? Ten, kto mocniejszy.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/106
Ta strona została skorygowana.