— Nie możesz się nauczyć ostrożności — odezwał się Kajus Juliusz — a nie wiadomo, gdzie zdrada czyha. Twój głos przenika mury.
Konstancyusz Galeryusz machnął ręką obojętnie.
— Żywcem mnie nikt nie weźmie, co się zaś z moim trupem stanie, obchodzi mnie bardzo mało — mruknął. — Nie poddawaj się zwątpieniu, bo śladami tej zrzędzącej wiedźmy idzie zawsze klęska. Nie zaprowadziła ona jeszcze nikogo do zwycięstwa.
— Gdybym miał twoje zdrowie, a jego wiarę — mówił Kajus Juliusz z żalem.
— Ale masz miłość do przeszłości Rzymu, ta zaś starczy za zdrowie i wiarę — pocieszał go patrycyusz.
Kajus Juliusz uśmiechnął się z niedowierzaniem. Nagle przesunął ręką po czole i podniósł głowę.
Tak, tak, nie należy się poddawać zwątpieniu, nie należy tracić odwagi — mówił gorączkowo, poprawiając na sobie togi. — Trzeba się bronić... Ty udasz się natychmiast do konsula, ja każę się zanieść do prefekta. Niech radzą, niech przyśpieszą krok stanowczy. Tego Galilejczyka trzeba z Rzymu usunąć... Ktoś z nas musi jechać do Arbogasta... I naszych zwolenników w legionach, rozłożonych w miastach Italii, trzeba uprzedzić...
— Takim cię lubię — zawołał Konstancyusz Galeryusz serdecznie. — Nie lękaj się! Mamy jeszcze pieniądze. Nie sami tylko Gotowie Teodozyusza walczą za złoto. Kupimy sobie miecze Franków
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/107
Ta strona została skorygowana.