Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

Do świątyni chrześciańskiej prowadziło troje drzwi, z których środkowe były największe. Przy każdych stało po dwóch odźwiernych.
W przedsionku, odgrodzonym od właściwego domu modlitwy wysokim murem, wyciągnęło się do wojewody kilkanaście rąk z błaganiem.
— Módl się za nami! — prosili grzesznicy, skazani przez biskupa na pokutę publiczną.
— Niech wam Bóg Miłosierdzia przebaczy — wyrzekł Fabricyusz, przechodząc szybko obok pokutników.
Zaledwo przekroczył próg nawy, padł na kolana i dotknął czołem po trzykroć kamiennej posadzki.
— Oświeć jej duszę światłem prawdziwej wiary, Panie! — szeptał, przyciskając ręce do piersi — a serce moje uciesz jej miłością. Wysłuchaj mnie, a służyć ci będę każdem słowem i czynem. Wysłuchaj mnie, wysłuchaj, wysłuchaj! — powtarzał coraz goręcej, coraz namiętniej.
W głównej nawie, oddzielonej od dwóch pobocznych olbrzymiemi kolumnami, kończył właśnie jeden z dyakonów wykład Ewangelii Św. Mateusza. Stojąc przed pulpitem, czytał wolno z dużej księgi głosem podniesionym i tłómaczył trudniejsze ustępy gromadce katechumenów.
Wojewoda nie słyszał słowa Bożego. Zwinięty w łęk, skupiony, oderwany od całego otoczenia, błagał bez przerwy.
Nie o szczęście grzeszne proszę — modlił się. — Twoje to miłosierdzie przydało do boku męża niewiastę, by dzieliła z nim trud życia i była mu wierną