Już około południa zabrakło w gospodach miejsca dla ludzi, koni i mułów. Kto nie miał w stolicy znajomych, ten rozbijał namiot pod gołem niebem, na placach przed świątyniami, na rynkach i na polu Marsowem.
Gwar niezliczonych głosów szedł ulicami, wnikając do najciaśniejszych zaułków. Ze sklepów, warsztatów i domów wybiegali Rzymianie i witali się z obcymi przybyszami tak serdecznie, jak gdyby ich z nimi dawna łączyła zażyłość.
— Bądźcie pozdrowieni! bądźcie pozdrowieni! — wołano i zarzucano się pytaniami, jak się wypytują nawzajem dobrzy znajomi po długiej rozłące.
Niewolnicy wynosili na ulicę stoły, kobiety częstowały gości grzanem winem, kiszką, prażonym bobem, chlebem i owocami, dzieci karmiły konie i muły sianem.
Całe miasto zmieniło się w jednę wielką gospodę: Rzym podejmował prowincyę.
Od czasu do czasu ukazywały się na placach i rynkach duże wozy, prowadzone przez niewolników w szkarłatnych, złotem dzierzganych tunikach. Postępowały wolno, ostrożnie, zatrzymując się przy większych gromadkach, lżejsze po każdym przystanku.
To otworzył konsul Aureliusz Symmachus swoje piwnice i spiżarnie dla przybyszów, nie szczędząc starych win i drogich przysmaków.
W miarę, jak się ogromne amfory wypróżniały, rósł gwar i zbliżały się do siebie serca.
Stali mieszkańcy Rzymu zaczęli się całować z gośćmi, których po raz pierwszy widzieli. Jakiś
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.