Wojewoda, zrozumiawszy, o co idzie, wydobył z za tuniki worek, napełniony złotem.
Małe oczy Simonidesa błysnęły, jak ślepie drapieżnego zwierzęcia, gdy się zbliża do żeru. Zgarbił się, obliznął i wyciągnął rękę.
Ale wojewoda schował worek.
— Bez zarobku nie ma zapłaty — mówił. Naprzód wiadomości, następnie pieniądze.
— Każda praca wymaga nakładów — wtrącił Simonides.
— Chcę się nasamprzód przekonać, czy będę mógł z twojej zręczności korzystać.
— Rozkazuj, panie.
— Jeśli mi doniesiesz, którzy senatorowie zbierają się u prefekta i nad czem obradują, przejdzie worek w twoje ręce.
— Ten worek należy już do mnie — odpowiedział Simonides.
— Czekam na wiadomości, ale pamiętaj, że będę je sprawdzał. Gdybyś kłamał, rozprawi się z tobą Teodoryk.
Stary Alleman mruknął coś pod nosem, a od tego mruknięcia przeszły po skórze Greka ciarki. Tak wyraża niedźwiedź swoje niezadowolenie, gdy go psy drażnią.
Simonides skurczył się, zmalał, cofał się ku ścianie, jakby się chciał w nią wcisnąć.
— Stanie się, co rozkazałeś, panie — wyrzekł głosem drżącym.
— Możesz zarobić jeszcze drugi worek, napełniony solidami — mówił wojewoda.
Grek nadstawił uszu.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.