Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

Miasto tak gwarne przez cały dzień uspokoiło się po zachodzie słońca, jak gdyby fala obcych przybyszów odpłynęła znów bramami i rozlała się po kraju, tonąc w przestrzeni.
Wojewodę zastanowiła ta cisza. Mieliżby się poganie rozmyślić w ostatniej chwili? Może Flawianus rozważył jego słuszne zarzuty i przeszkodził gorszącej demonstracyi...
Lecz zaledwo zjechał ze wzgórza palatyńskiego, przekonał się, że łudził się daremnie. Po obu stronach drogi Tryumfalnej, wzdłuż chodników, czerniły się zbite masy ludzi, odcinające się wyraźnie od jasnego tła domów, osrebrzonych blaskiem miesiąca.
Stały tak zwarte, nieruchome, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu, tworzyły tak jednolitą całoćć, iż robiły wrażenie długich murów.
Wojewoda spojrzał przed siebie ku łukowi Konstantyna, po za siebie w stronę Wielkiego Cyrku — wszędzie widział nieprzerwany łańcuch, który opasał domy i zamknął szczelnie boczne ulice.
Podniósł głowę dumnie i jechał wolno tym żywym szpalerem, rzucając z pod szyszaku na prawo i lewo błyski gniewu.
Przed amfiteatrem Flawiuszów czekał na niego dowódca załogi rzymskiej.
— Czy wszystko w porządku? — zapytał.
— Podług rozkazu, wojewodo — odpowiedział dowódca. — Śródmieście zamknęli nasi ludzie pospołu ze strażą miejską, ulice zaś, któremi korowód pójdzie, strzegą wyznawcy bogów narodowych.