Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bałwochwalcy — poprawił wojewoda.
Dowódca milczał. I on był Rzymianinem.
— Czy będziemy długo czekali? — spytał znów wojewoda.
— Pochód rozpocznie się wkrótce.
— Zostaniesz przy mnie.
— Ty rozkazałeś, wojewodo.
Plac przed amfiteatrem zalał tłum nieprzejrzany, a ta ruchliwa zwykle, hucząca fala, zachowywana się dziś tak spokojnie, jakby zastygła. Nawet oderwane wykrzykniki nie mąciły głuchej ciszy, z której wiał przygnębiający smutek. Jakaś niewidzialna, olbrzymia ręka spoczywała na tysiącach głów i przygniatała je swoim ciężarem.
Lud rzymski czuł, że się w tej chwili dzieje w prastarej stolicy państwa coś ważnego, z czego wyniknie szereg następstw, brzmiennych burzą.
Wszakże, grzebiąc uroczyście swoich poległych, wyzywał zemstę Teodozyusza. Groźny imperator podpisał już wyrok na tradycye przeszłości, a on, populus romanus, przywykły do rozkazywania światu, oparł się jego woli.
Słynny amfiteatrz Flawiuszów przypominał poganom ich dawny blask. Wszystkie narody dostarczały dla tego gmachu gladyatorów i zwierząt, aby się lud rzymski mógł bawić.
Tu, w loży cesarskiej, zasiadali królowie i książęta, panujący za morzami i górami, i czuli się zaszczyceni oklaskiem motłochu wiecznej Romy. Tu ginęli obok ojcobójców i świętokradców pierwsi kapłani Galilejczyków.