Królowie i książęta ciągnęli od lat kilkudziesięciu do Konstantynopola, Galilejczycy siedzieli na tronie Cezarów, a on, lud rzymski, prawowity dziedzic panów świata, lękał się gniewu imperatora za to, że nie chciał się wyrzec wiary przodków. Co było jeszcze niedawno obowiązkiem, zasługą, stało się teraz grzechem, zbrodnią. Co przyświecało mnogim narodom przez lat tysiąc, jako prawda najwyższa, miało zgasnąć, nakształt dogorywającej pochodni.
Świadomość położenia była ową ciężką ręką, która zawisła nad zgromadzonym tłumem, odbierając mu mowę i paraliżując wrodzoną południowcom żywość ruchów. Poganie widzieli nad sobą groźbę nowych czasów, słyszeli głos Przeznaczenia, nieubłaganego nawet dla bogów. Nie panowie świata, dumni i pewni jutra, przybyli oddać ostatnią posługę swoim bohaterom, lecz niedobitkowie wielkiej rasy, straceńcy minionego porządku, chcieli przypomnieć teraźniejszości, iż jeszcze istnieją.
I cicho było wokoło, jak gdyby się obrzęd pogrzebowy miał spełnić nad całym ludem rzymskim.
Smutek szedł nad falą pochylonych głów, deptał zawiść, niezgodę, drobne sprawy dnia i podnosił najuboższego robotnika do wyżyn obywatela i patryoty.
Tę przykrą, głuchą ciszę stargały nagle dźwięki tub. Teraz poruszył się tłum i z głębi zbitych mas wypłynął przeciągły szmer, jak gdyby westchnienie olbrzymiej piersi.
— Rozwinąć się w łańcuch! — zakomenderował wojewoda głosem donośnym.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.