Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

I jak potok, zatrzymany przeszkodą, rzuca się natychmiast w otwartą szczelinę, tak popłynął za korowodem lud, tworząc jego ogon.
Strzeżony z obu stron przez straż obywatelską, okrążył orszak pogrzebowy trzy razy amfiteatr Flawiuszów i skierował się ulicą Świętą na główny rynek. Po drodze witały go wszędzie zamknięte sklepy i domy, ubrane gałęźmi cyprysowemi. Przed świątynią Romy i Wenery świecił posąg bogini miasta, z głową, przykrytą czarnym welonem.
Mury, otaczające Atrium Westy, uwieńczone niezliczoną ilością lamp, jaśniały, jak wstęgi ogniste.
Już się czoło orszaku zatrzymało na Forum Romanum, przed wielką mównicą, a ogon, wlokący się z tyłu, rósł ciągle, z każdą chwilą dłuższy.
Na ten ogon ciemnego węża oglądał się wojewoda od czasu do czasu. Wszakże doleciał jego uszu cichy brzęk broni. Ale tłum ruszał się miarowo, w porządku, jak karne wojsko, posłuszny nawoływaniom straży obywatelskiej.
Wolno wypełniał się rynek. Grajkowie, histryoni greccy i płaczki ustawili się po lewej stronie mównicy, senatorowie i westalki po prawej.
U stóp słynnej Rostry złożono mary: za niemi, w dwóch półkolach, na krzesłach z kości słoniowej, zajęli miejsca przodkowie narodu rzymskiego. Dalej rozwinął się łańcuch żołnierzów, który bronił ludowi przystępu do orszaku.
Teraz podnieśli liktorowie konsula pęki rózg do góry, zaś jeden z nich zawołał:
— Niech wargi wasze zamilkną!