— Królowie i książęta z Azyi, Afryki i puszcz germańskich ciągnęli za rydwanami waszych tryumfatorów, spętani nakształt niewolników. Wam składały hołd powinny mnogie ludy, a wszystkiemi morzami płynęły okręty z daniną dla panów świata. Wy byliście narodem narodów, wybrańcem bogów nieśmiertelnych.
Zamilkł powtórnie.
Tłum, stojący dotąd nieruchomy, z powstrzymanym oddechem poruszył się, jak woda, w którą wpadł kamień. Zakołysała się czarna fala głów, wolno, poważnie i stłumiony szmer rozlał się wokoło. Tu i owdzie podniosło się smutne oko do nieba i popłynęło w górę ciche westchnienie.
A Symmachus mówił dalej:
— Ale nadeszły czasy, w których pycha ludzka, rozzuchwalona powodzeniem, chciała być rozumniejszą od bogów nieśmiertelnych. Świątynie opustoszały, na ołarzach[1] zabrakło ofiar, ogniska domowe pogasły. Tylko maluczcy i ci, których mędrcy tej ziemi zwali pogardliwie ciemnymi, modlili się, rano i wieczorem, do rządców świata i strzegli serc przed podłością, a rąk przed zmazą. Poszły w poniewierkę dawne zwyczaje i obyczaje, wydrwione przez bluźnierców i rozpustników. Miejsce praw boskich zajęły prawa ludzkie, schlebiające nieszlachetnym namiętnościom. Święty Rzym, przez szereg wieków ognisko cnót domowych i obywatelskich, stał się publicznym gorszycielem i lubieżnikiem, którego wszystkie myśli i siły pochłonęły uciechy stołu, dzbana i miłości. I odstąpili nas bogowie narodowi. Pogardzili nami, jak my nimi wzgardzi-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – ołtarzach.