Obejrzał się powtórnie wokoło. Ani jedna z białych postaci nie poruszyła się. Siedziały z pochylonemi głowami, skupione, wsłuchane w jego słowa.
— Już nie czas skarżyć się na Galilejczyków — mówił Symmachus prawie szeptem — bo ten ucisk godzi wprost na nasze życie, na nasze istnienie. Jeżeli nie zrzucimy z siebie jarzma, zgniecie nas ono, jak starło prowincye prefektur wschodnich. Teodozyusz nie ustąpi tym razem, inaczej bowiem nie przemawiałby Walentynian tak stanowczo.
Teraz zwróciło się na niego kilka twarzy. Ściągnięte brwi, groźne spojrzenia, zwarte usta świadczyły, że drażnił bez potrzeby uczucia pogańskie. Każdy z obecnych myślał tak samo, jak on.
— Idzie przedewszystkiem o to, by zyskać na czasie — mówił Symmachus. — W tym celu wybierzemy dziś z pomiędzy siebie poselstwo, które przedstawi Teodozyuszowi jeszcze raz prośbę ludu rzymskiego. Oprócz tego pojedzie ktoś zręczny do Arbogasta. Ci zaś, którzy zostaną na miejscu, przygotują wszystko do obrony. Którzy z was, przesławni ojcowie, chcą się podjąć przykrej drogi do Konstantynopola? Mnie, Nikomacha Flawiana i prefekta miasta wyłączcie, gdyż nasza rada będzie potrzebna w Rzymie.
— Wskaż nam poselstwo — odezwał się Flawianus.
— Uczynimy, co postanowisz — wtórowało prefektowi kilku senatorów.
Symmachus namyślał się. Po dłuższej przerwie rzekł:
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/189
Ta strona została skorygowana.