Pulcherya Placyda, arcykapłanka Westy, staruszka siedmdziesięcio-letnia, podniosła ręce i patrzyła przed siebie wzrokiem dalekim, który zdawał się przenikać mury i biedz na krańce świata widomego. Jej duże, czarne, przygasłe już, głęboko w czaszce osadzone oczy, szkliły się, jakby zaszły mgłą wilgotną. Orli nos, łączący się prawie z wystającą brodą nad bezzębnemi, zwiędłemi ustami, nadawał jej żółtej, pomarszczonej twarzy wyraz sowi.
Oderwana od ziemi, skupiona, wzywała bogów opiekuńczych Rzymu, aby ją natchnęli duchem proroczym. Ona wierzyła w obcowanie zmarłych z żywymi, w ich łaskawe lub wrogie pośrednictwo. Wszakże uczyła tradycya wielu wieków, że mieszkańcy krainy cieniów wracają pomiędzy ludzi na gorącą prośbę niepokalanych dziewic i odpowiadają na zapytania śmiertelników.
Zrazu stała arcykapłanka wyprostowana, z głową podniesioną. Po jakimś czasie opadły jej ręce i cała postać zaczęła się chylić do ziemi. Głębokie westchnienie wydobyło się z jej piersi.
Teraz wrócił Symmachus. Niósł on trójnóg ze świeżych gałęzi laurowych, srebrną miednicę, płaszcz płócienny i małe, złote naczynie.
Podszedłszy do Pulcheryi Placydy, trącił ją lekko w łokieć. Ona odwróciła się wolno, ociężale i utkwiła w nim oczy nieprzytomne. Wyglądała, jakby ją ze snu zbudzono.
— Postaw tam — wyrzekła, wskazując ręką na środek dziedzińca.
Konsul ustawił trójnóg, umieścił na nim miednicę i przysunął krzesło.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/196
Ta strona została skorygowana.