ciwnikom do oczu, grozili im pięściami. Po nad tą wrzawą górowało kilka nazwisk.
— Hyeronima chcemy! — wołali jedni. — Piotra! drudzy. — Grzegorza! — inni...
Minęły czasy jednomyślności gmin chrześciańskich. Z chwilą, gdy nowa wiara z uściśnionej, przez prawo ściganej banitki, stała się wolną obywatelką, przebudziły się namiętności ludzkie, obezwładnione na czas pewien, przerażone grozą położenia. Od słynnego edyktu medyolańskiego Konstantyna, który zdjął z wyznawców Chrystusa klątwę trzech wieków, nie potrzebowało jnż chrześciaństwo w państwie rzymskiem bohaterstwa i cnót niezwykłych.
Nikt nie wlókł „Galilejczyków” przed sąd pretora, nie ciskał ich na arenę amfiteatru na pastwę dzikim, głodnym bestyom, nie gnoił ich w więzieniach, nie rozpinał na krzyżach.
„Zabobon wschodni” pzechadzał się jawnie, bez obawy po ulicach i drogach całego cesarstwa, stawiał swoje kościoły obok świątyń pogańskich, zasiadał na krzesłach senatorskich, uznany przez rząd. Nawet imperator Julian, chociaż usiłował przywrócić helenizmowi dawny blask, nie dodał do wojska męczenników ani jednej nowej ofiary.
A kiedy młody Gracyan, powodowany żarliwością religijną, zniósł edykty tolerancyjne Konstantyna, Jowiana i Walentyniana I i zaczął pogan usuwać z posad rządowych, odmawiać ich kapłanom honoraryów, a świątyniom pozabierał dobra, wówczas straciło chrześciaństwo swój charakter pierwotny. Nie był to już cichy, uległy marzyciel, pocie-
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/209
Ta strona została skorygowana.