Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/215

Ta strona została skorygowana.

mury, jak szum morskiej fali, która uderza o brzeg skalisty.
Z krzesła kurulnego, ustawionego na podwyższeniu obok urny, spoglądał na to gorszące widowisko senator rzymski, wikaryusz Liguryi i Emilii, mianowany przez Flawiana. Mógł, powinien był wezwać rozszalałych wyborców do porządku, bo na to przybył z Medyolanu do Comum, ale on, poganin, niechętny „Galilejczykom”, wolał się bawić obrazem ich niezgody. Chociaż otaczali go strażnicy cesarscy, a jego boku trzymał się chorąży, nie kazał podnieść sztandaru z portretami imperatorów na znak, iż żąda, aby się uciszono. Rozparty wygodnie na krześle, z nogą założoną na nogę, wodził wokoło wzrokiem pogardliwym. Jego oczy mówiły: poźryjcie się, połknijcie, jak najprędzej...
Retor Piotr gestykulował ciągle. Chwilami, gdy wrzawa opadała, zapanował nad nią jego głos zmęczony.
— Pobuduję wam szpitale — obiecywał — wyproszę w Wiennie dla ubogich gminy hojną jałmużnę.
— Będzie żebrał dla swoich! — odpowiadali przeciwnicy i ponowna wrzawa wchłonęła jego słowa.
To samo powtórzyło się z kandydatem Grzegorzem. Jedno stronnictwo usiłowało przekrzyczeć drugie.
Już zbliżali się zapalczywsi do siebie z zaciśniętemi pięściami, gdy się senator podniósł nagle z krzesła i zwróciwszy się twarzą w stronę głównych drzwi, dał chorążemu znak. Złocisty sztandar błysnął