Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/216

Ta strona została skorygowana.

nad jego głową — żołnierze przyłożyli miecze do ramion.
Najbliższe otoczenie przedstawiciela władzy świeckiej umilkło. Ten i ów wspiął się na palcach nóg i patrzył w kierunku jego wzroku.
A od drzwi środkowych, otwartych na rozcież, płynęło wielkie nazwisko. Płynęło na miękkich skrzydłach szeptu, ciche, prawie niepochwytne, lecz gdzie się na sekundę zatrzymało, tam działało, jak działa oliwa na wspienione bałwany morskie. Krzyk zamierał w gardle, rozwijały się pięści, grożące ręce opadały, złość gasła w oczach.
— Ambrozyusz! — podawano sobie z ust do ust.
Wyborcy, miotający się jak opętani, spoglądali teraz po sobie zatrwożeni. Zbity, skłębiony tłum cofał się ku filarom nawy, pokorny, uległy.
Szpalerem, który się utworzył, szedł wolnym krokiem mąż niskiego wzrostu, przyodziany w togę stanu senatorskiego. Szczupły, chudy, z bladością bezsennych nocy i umartwień cielesnych na twarzy, ujętej w ramki siwiejącej brody, robił mimo to wrażenie siły. Jego chód był sprężysty, zaś postać trzymała się prosto, jak u żołnierza. Pod wypełzłem, wysokiem czołem myśliciela, płonęły oczy apostoła, zapatrzonego w niebo, ale suchy orli profil rzymski i zwarte usta świadczyły, że ten myśliciel i apostół umie także rozkazywać i żądać posłuszeństwa.
Gdzie przechodził, tam pochylały się przed nim głowy, jak kłosy, muśnięte lekkim powiewem.
On szedł z głową podniesioną, z chmurą na czole, z głęboką zmarszczką pomiędzy brwiami, nie oglądając się ani w prawo ani w lewo.