Tę jego robotę, której znaczenie dziejowe rozumiał i oceniał tylko Teodozyusz, obdarzony takim samym geniuszem organizatorskim, jak on, psuły mu ciągle swary gmin, oddalonych od Medyolanu.
Dotknąwszy głową trzykrotnie stopni ołtarza, podniósł się Ambrozyusz i wstąpił na kazalnicę.
Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Aryanie i Manicheusze spoglądali z pod czoła, jak psotni żacy, przerażeni nagłem pojawieniem się nauczyciela.
A on zrobił nad wyborcami gminy komeńskiej znak krzyża świętego i zaczął:
Łaska wam i pokój niech będzie od Boga, Ojca naszego i od Pana Jezusa Chrystusa.
Ciszę, która zaległa kościół pruł głos szorstki, urywany, nadający się więcej do rozkazywania, niż do gładkiej mowy retora.
— Oto nazywacie się wyznawcami Chrystusa — ciągnął Ambrozyusz po krótkiej przerwie dalej — i polegacie na Zakonie i chlubicie się Bogiem. I znacie wolę Jego i rozeznajecie rzeczy różne od niej, wyćwiczeni będąc z Zakonu. I macie za to, że jesteście wodzami ślepych, światłością tych, którzy są w ciemności, mistrzami nierozumnych, nauczycielami niemowlątek, mając kształt znajomości i prawdy w Zakonie. Którzy tedy uczycie drugich, dlaczego siebie samych nie uczycie? Którzy się chlubicie Zakonem, dlaczego lżycie Boga przez przestępstwo tego Zakonu? Albowiem imię Boże bywa przez was bluźnione między pogany, jako napisano.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/220
Ta strona została skorygowana.