po całej północnej Italii. Tu i owdzie tuliły się gromady domów do okazałych kościołów chrześciańskich, częściej jednak świeciły na tle zielonych gajów białe marmury świątyń rzymskich. Po obu stronach drogi wychylały się z klombów cyprysowych szare grobowce, czarne mogiły, posągi bogów, ogrodzone miejsca, uświęcone dotknięciem piorunu.
Wszędzie padał wzrok Ambrozyusza na żywe jeszcze świadectwa tej przeszłości, którą Pan świata skazał już na zapomnienie.
Na pola i łąki spływała cisza wieczoru. Spokój ogarniał ludzi, zwierzęta i przyrodę. Głos niewolników, nawołujących się wzdłuż drogi, zdawał się przytłumiony, jak gdyby był echem dalekiem. Drzewa stały bez ruchu, domy straciły jaskrawe barwy dnia.
Ambrozyusz oparł znów głowę na skórzanej poduszce i przymknął powieki. Jego ciało przechodziły zimne, przykre dreszcze wyczerpania nerwowego. Chciał zasnąć, ale do mózgu tłoczył się taki nawał myśli, że nie pozwoliły mu spocząć.
Cienie nocy objęły już Medyolan, kiedy się wóz zatrzymał przed pałacem biskupim, zbudowanym obok katedry. W świetle pochodni, z któremi służba wybiegła na powitanie pana, spostrzegł Ambrozyusz przed swoim domem złoconą karetę i kilku ludzi w szkarłatnych tunikach.
— Zdaje się, że to kareta konsula Symmacha? — rzekł do odźwiernego.
— Ty wiesz, świątobliwy ojcze — odpowiedział odźwierny. — Przesławny Kwintus Aureliusz Symmachus przybył przed godziną.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/229
Ta strona została skorygowana.