— Domyślam się, iż przywiodła cię do mnie sprawa ważna — zaczął Ambrozyusz, zmówiwszy po obiedzie krótką modlitwę — liczne bowiem zajęcia twoje nie pozwalają na uprzejmości rodzinne. Nie dlatego, żeby się na własne oczy przekonać, czy mi zdrowie służy, przybyłeś do Medyolanu.
Oparł się plecami na poręczy krzesła, utkwił w twarzy Symmacha wzrok badawczy, który umiał czytać w duszach ludzkich i czekał.
Nie odrazu odpowiedział Symmachus. Namyślał się, gniotąc w palcach okruchy chleba, zanim rzekł głosem miękkim:
— Chciałbym z tobą mówić, jak krewny z krewnym. Niańki i matki kołysały nas temi samemi pieśniami do snu i te same duchy opiekuńcze strzegły naszej młodości, Ambrozyuszu.
Biskup milczał, nie zdejmując z twarzy konsula wzroku.
— I chciałbym z tobą mówić, jak Rzymianin z Rzymianinem, jak obywatel z obywatelem, którego obchodzi dobro ojczyzny. Nie po to, by słyszeć odpowiedź kapłana chrześciańskiego, przybyłem do Medyolanu. Czy chcesz ze mną mówić, jak mąż świecki z mężem świeckim?
Ambrozyusz pochylił głowę na znak zgody.
— Słucham — odparł.
— I nie będziesz miał do mnie żalu, gdy z ust moich spadnie słowo żywsze? Nie zawsze wiem i czuję, co może dotknąć twoją wiarę.
— Jestem twoim krewnym, Symmachu, i chrześcianinem. Krewny kocha cię, a chrześcianin będzie pobłażliwym dla innowiercy.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/232
Ta strona została skorygowana.