— Było tak niegdyś, obecnie jednak postanowił Bóg inaczej.
— O, ten wasz Bóg...
Ambrozyusz powstrzymał bluźnierstwo Symmacha spojrzeniem nakazującem.
— Jestem chrześcianinem — odezwał się znów tym samym szorstkim głosem, którym spiorunował wyborców gminy komeńskiej. — Chciałeś, żebym mówił do ciebie językiem świeckim... Zgodziłem się na twoje żądanie... Teraz jednakże uczyń ty, czego ja żądam... Imienia mojego Boga nie bierz nadaremno...
W sali zapanowała cisza. Stali naprzeciw siebie, biskup i konsul — pierwszy spokojny, wyniosły, drugi wzburzony, z błyskawicami gniewu w oczach, z rumieńcem gorączki na twarzy. Bliscy krwią, wychowaniem i tradycyami tego samego narodu, spoglądali na siebie, jak ludzie obcy, których nie łączy żaden wspólny cel życia. Rozdzieliły ich odmienne pojęcia i rozbiegły się dusze ich tak daleko, jak gdyby byli dziećmi innych ras i epok innych. Symmachus, pogrążony w cieniach przeszłości, nie widział, co się dzieje naokoło niego; Ambrozyusz, skąpany w różowych blaskach przyszłości, czytał w jej zamkniętej jeszcze księdze i słyszał głos przeznaczenia.
— Wiedziałem, że nie złamię twojego uporu — odezwał się pierwszy Symmachus. — Ale Flawianus prosił i uległem... Nie będę cię więcej trudził... Jesteś znużony... Spocznij i śnij o klęsce Rzymu, o upadku twojej ojczyzny...
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/241
Ta strona została skorygowana.