Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/250

Ta strona została skorygowana.

— Mówiłem wam, panie, że wasz rodzic nie żartował. Wróciliśmy nocą, porwaliśmy pisklę z ciepłego gniazdka, a stary ptak groził tylko ogonom naszych koni. Tyle nas widział.
— A moja matka?
— Płakało zrazu biedactwo, wyrywało się do domu, zwyczajnie jak niewiasta, wkrótce jednak osuszyły pocałunki waszego ojca jej łzy, lecz kiedy zasmakowała w miłości, zapomniała o słońcu, księżycu i wszystkich gwiazdach iberyjskich. Wy wiecie, panie, że umiłowała naszego Dobrego Pasterza z namiętnością wyznawczyni.
Wojewoda, podniósłszy się z krzesła, chodził po ubieralni niepewnym krokiem człowieka, którego całą uwagę zajęły jakieś myśli, rodzące się dopiero w jego głowie. Czasem zatrzymywał się przed Teodorykiem i patrzył na niego pytającym wzrokiem, ale nie pytał.
I on wykonywał zawsze to, co postanowił, i on rzucał się bez namysłu, na oślep, w paszczę niebezpieczeństwa. Lecz jego wrodzoną gwałtowność skrępowała misya, z jaką przybył do Rzymu. Pełnomocnikowi imperatora nie wolno było narażać godności władzy dla celów osobistych. Zawiódłby położone w nim zaufanie rządu, gdyby mu miłość przytomność odebrała.
Ale śmiałość można połączyć z ostrożnością. Obszary cesarstwa są tak rozległe, iż przepadają w nich nawet zbrodnie bez wieści. W głuchych lasach Gallii i Frankonii, w skałach i górach nadmorskich ukrywają się do tego czasu zwolennicy uzurpatora Maksymusa, drwiąc z potęgi imperatorów.