Wojewoda przebiegał w myśli swoje dobra, rozrzucone w prowincyach zachodnich. Nad brzegiem morza Śródziemnego, na drodze do Nicei, usłał jego ojciec w górach zaciszne gniazdko, oddalone od gwaru ulicy. Nikt nie zaglądał do tego zapomnianego przez prawo ustronia, ani pachołek gminy wiejskiej, ani dekuryon, ani nawet poborca i dzierżawca ceł. Ptaszka, któregoby tam osadził, nie odnalazłby najczujniejszy pies gończy ze sfory prefekta Rzymu. Jego ludzie zresztą broniliby skarbu pana przed ciekawością natrętów.
Myśli wojewody, zrazu niejasne i chwiejne, stawały się z każdą chwilą wyraźniejsze. Dlaczegóż nie miałby i on wydrzeć z zawistnej ręki losu swojego szczęścia, jak to uczynił jego ojciec? Jegoż winą, że obraz Fausty Auzonii wziął mu spokój? I cóż z tego, że miłość do westalki była w Rzymie świętokradztwem? Chrześcianina nie obowiązywały przesądy bałwochwalców.
— Czy matkę moją, uczył ojciec zasad naszej wiary? — zapytał Teodoryka.
— Wasz ojciec oddał waszą matkę pod opiekę prezbitera Sewerusa — odpowiedział stary Alleman.
— Czy długo trwało, zanim moja matka porzuciła błędy swojego narodu?
— Wasza matka kochała zanadto waszego rodzica, iżby się długo głosowi prawdy opierała. Po miesiącu nauki zażądała sama białej sukni katechumenki.
— Prezbiter Sewerus nie utrudził się zbytecznie.
— Miłość pruje czas na orlich skrzydłach.
— Może... — szepnął wojewoda.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/251
Ta strona została skorygowana.