Ciepły wieczór jesienny wywabił uboższą ludność na ulicę. Na progu sklepów i warsztatów siedzieli kupcy i rzemieślnicy, radując strudzone oczy widokiem dzieci, które bawiły się na chodnikach. Ojcowie gwarzyli półgłosem, matki czuwały nad swawolą swoich pociech, młodzież hasała z pustotą źrebiąt, wypuszczonych na pastwisko.
Na to jasne tło wypoczynku padł orszak Fabricyusza, jak pada cień nagłej chmury na krajobraz pogodny. Tam, gdzie przechodził, mierzchły wszystkie twarze i milkł gwar. Dzieci nawet przerywały zabawę i spoglądały z pod czoła na jawnego wroga tradycyi rzymskich.
Wojewodę znało już całe miasto. Mówiono o nim w pałacach i na poddaszach, w świątyniach i teatrach. Możni i maluczcy wiedzieli, w jakim celu przybył do stolicy Jowisza.
A on, drażniąc rozmyślnie uczucia pogan, otaczał się, gdy występował publicznie, zawsze symbolami swojej wiary. I dziś kazał laufrom, tragarzom, niewolnikom i żołnierzom przypiąć do tunik i szyszaków monogram Chrystusa i ozdobić nim lektykę. Drwił widocznie z bólu Rzymian.
Jak w Atrium Westy, witało go i na ulicy ponure, przykre milczenie. Tu i owdzie tylko uśmiechnęła się do niego para uczu niewieścich.
Rozłożony niedbale na białych poduszkach, zawinięty w błękitny, jedwabny płaszcz, lśniący złotem i drogiemi kamieniami, zbudowany posągowo, był on wcieleniem męskiej urody. Bujne, jasne, starannie utrefione włosy spadały mu w puklach na obnażone, muskularne ramię, którem podpierał głowę.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/254
Ta strona została skorygowana.