Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/257

Ta strona została skorygowana.

wprawiały powietrze, przesycone silną wonią nardu w ciągłe drganie.
Wojewoda podniósł rękę do oczu i obrzucił jaskinię „publicznej gorszycielki” badawczem spojrzeniem.
Zadziwiła go jej postać niezwykła. Duża sala, zbudowana w półkolu, miała wygląd groty. Jej ściany tworzyły skały, obwieszone krzewami indyjskiemi, popstrzone purpurowemi ślimakami. W samym środku znajdowała się fontanna, wyrzucająca z siebie strumień wody, która wracała pyłem do basenu z miedzi korynckiej. I strumień i pył mieniły się barwami tęczy.
Z trzech stron fontanny, złożone w podkowę, były trzy stoły, jeden krótszy, dwa dłuższe. Przy stołach, na łożach z czarnego drzewa, pokrytych haftami chińskiemi, spoczywali goście Emilii.
Wojewoda obliczył się dobrze z czasem. Biesiada miała się już ku końcowi, o czem świadczyły znużone twarze bogaczów, otaczających histryonkę świetnym dworem. W mieście wiedziano powszechnie, że każdy z nich cieszył się kolejno względami Emilii.
Ale gdzież ona, ta rozpustnica, o której mówiono tyle w Wiennie?
Fabricyusz, nie spostrzeżony dotąd przez gospodynię, szukał jej ponurem spojrzeniem. Zasłaniała ją fontanna. Na łożu, ustawionem w zagięciu półkola, widać było tylko żółtą suknię i drobne stopy, ubrane w czerwone sandały, iskrzące się rubinami. Z tego miejsca bił taki blask, jak z kaplicy Jowisza kapitolińskiego, na ścianie bowiem lśniły złote