Myśli te krzyżowały się szybko w głowie Fabricyusza. Sumienie chrześciańskie kazało mu opuścić dom histryonki, zaś młodość, zdrowie i stare wino, które szalało w jego żyłach, przytrzymywały go na miękkiem, pachnącem łożu, obok pięknej kobiety.
Kiedy tak spoczywał, śniąc o Fauście Auzonii, uczuł na swojej twarzy gorący powiew.
Otworzył powieki i krew uderzyła mu do głowy. Tuż nad nim błyszczało dwoje oczu, tak płomiennych, jak namiętność, i uśmiechały się usta, tak zmysłowe, jak rozkosz.
Te usta zbliżały się do jego ust, paląc je żarem oddechu.
— Więc daj całusów tysiąc, sto tysięcy — szeptały dyszącym szeptem pożądania — znów drugi tysiąc i stem jeszcze więcej — potem znów tysiąc, potem pół tysiąca...
Fabricyusz chciał się zerwać z sofy, ale jego głowę objęły białe ramiona i na jego piersi oparła się pierś falująca.
— Żyjmy, kochajmy, mój Winfridzie miły! — szeptały usta, coraz bliższe, coraz gorętsze — mniejsza o zrzędę surowej starości — słońce zachodzi i wstaje w światłości — nam, gdy pomrzemy nie będzie świeciło...
A naokoło, z poza wszystkich kotar, lały się znów do sali słodkie dźwięki fletów, mieszając się z szumem fontanny.
— Żyjmy!... kochajmy!... — kusiła Emilia.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/268
Ta strona została skorygowana.