Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/269

Ta strona została skorygowana.

Fabricyusz spojrzał na histryonkę. Fausta Auzonia!... Tylko nie ta blada, smutna, odtrącająca od siebie chłodną powagą, lecz różowa, gorąca, namiętna...
I zapomniał chrześcianin o zasadach swojej wiary. Młodzieniec, pijany winem, pieśnią, muzyką, zapachem zdrowego ciała, widział przed sobą tylko młodą, piękną kobietę, schyloną nad nim z uległością kochanki, więc porwał ją w objęcia i przygarnął do siebie, jak swoją własność. I byłby ssał z jej ust rozkosz bez końca, aż do utraty przytomności, gdyby go z tego szału nie były przebudziły grzmiące oklaski.
Klaskał Walens, klaskali Rzymianie.
— Cnota w objęciach rozpusty! — wołał komes, który zanosił się od śmiechu.
Fabricyusz rzucił się na łożu, jak śmiertelnie ranione zwierzę. Odepchnął od siebie Emilię i zerwał się na równe nogi.
Zrozumiał... Ta hulaszcza hałastra bawiła się jego słabością. Dał z siebie widowisko graczom i pijakom.
Wytrzeźwiał odrazu.
— Nie ciebie pieściłem, wszetecznico! — wyrzekł.
Na słowa te odpowiedział śmiech powszechny.
— Kogo? Może widmo zmarłej kochanki? — odezwał się jeden z patrycyuszów.
Wstyd i gniew przebudziły w Fabricyuszu barbarzyńcę.
— Milcz, ty psie pogański! — huknął.