Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/271

Ta strona została skorygowana.

A ten Alleman, przebrany wczoraj z skór dzikich zwierząt w strój cywilizowanego narodu, śmiał znieważyć rzymskiego patrycyusza, jak się znieważa niewolnika... Tacy, jak on, tarzali się kiedyś — niedawno temu — w prochu amfiteatrów, mordując się nawzajem dla zabawy „panów świata.”
Więc słusznie podbudzali Flawianus i Symmachus dzieci Rzymu do obrony? Nawoływania ich nie były zrzędzeniem starców, podrażnionych trwogą przed zbliżającą się śmiercią?
Prefekt i konsul nie mylili się... Barbarzyńcy, rozzuchwaleni łaską imperatorów, którzy wyszli z ich łona, zaczęli dawnych panów lekceważyć...
Najpłomienniejsza mowa najzdolniejszego retora nie byłaby podziałała skuteczniej od trzech obelżywych słów Fabricyusza. Odświeżyły one znużonych, wytrzeźwiły pijanych. Ci rozpustni bogacze byli mimo swojej rozwiązłości Rzymianami. Na dnie ich serc drzemała stara duma pogromców świata, uśpiona tylko życiem bezmyślnem.
Ten, którego Fabricyusz nazwał psem pogańskim, ochłonąwszy z osłupienia, zeskoczył z łoża, porwał kryształowy puhar i cisnął go na wojewodę.
— Wyrzucić na ulicę tego żołdaka! — wrzasnął.
— Barbarzyniec!
— Galilejczyk!
— Sługus Panończyka!
— Za drzwi z nim, za drzwi! — wołano.
I ze wszystkich sof zrywali się patrycyusze, chwytali ze stołów, co było pod ręką: noże, dzbany, świeczniki i szli ku wojewodzie.