Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/272

Ta strona została skorygowana.

Obrażona duma narodowa zrównała tych wytwornych paniczów z motłochem. Jak wyrobnicy w szynku na Zatybrzu, wrzeszczeli, machając rękami.
— Związać go... wyrzucić!...
— Połamać mu kości...
Fabricyusz, blady bladością gniewu, stał z podniesioną głową, z latającemi nozdrzami, jak koń bojowy, kiedy usłyszy głos tuby. Szukał przy boku miecza... Nie miał go... Zostawił broń w przedsionku... Spojrzał szybko naokoło... Niedaleko od niego paliła się lampa, ustawiona na wysokim, bronzowym trójnogu. Lampę strącił na ziemię, trójnóg pochwycił i zasłonił nim głowę.
— Testament niech wpierw napisze, kto się chce do mnie zbliżyć! — krzyknął.
Nie żartował... Świadczyły jego oczy płonące, brwi ściągnięte i drapieżny wyraz twarzy, że wykona groźbę. Zabije bez namysłu pierwszego, który się przysunie do niego na odległość ramienia.
Ale ślepa wściekłość nie widzi niebezpieczeństwa.
— Zamknąć mu gębę zuchwałą!
— Skarcić tego niedźwiedzia germańskiego!
— Za drzwi z nim, za drzwi! — huczeli Rzymianie i otaczali wojewodę półkolem.
On oparł się plecami o mur i czekał spokojnie na napastników. Już podniósł trójnóg, zamierzył się...
Wtem zapanował nad wrzawą głos donośny:
— Uciszcie się, w imieniu boskiego i wiecznego imperatora! — zawołał ktoś obcy.
I wojewoda i Rzymianie obejrzeli się na drzwi.