Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/286

Ta strona została przepisana.

Wziął z rąk wywoływacza pochodnię i wyrzekł:
— Wracajcie do domu!
Służba, przywykła do karności wojskowej, oddaliła się szybko, nie dziwiąc się niespodziewanemu rozkazowi. Kiedy się cienie niewolników zlały z mrokami nocy, obejrzał się Fabricyusz jeszcze raz uważnie wokoło, potem skoczył na mur i przedostał się na drugą stronę.
Uczuwszy pod stopami ziemię, przykucnął i słuchał.
Z ogrodu westalek nie dochodził go najlżejszy szelest. Drzewa stały bez ruchu, jak zaklęte. Tylko wierzchołki czarnych cyprysów, odcinające się tak wyraźnie od jaśniejszego nieba, iż widać było dokładnie ich rąbek koronkowy, kołysały się nieznacznie.
Fabricyusz, przytulony do muru, wytężył wzrok w stronę domu westalek, którego białe ściany przeświecały z daleka przez szczeliny szpalerów mirtowych. Serce latało mu w klatce piersiowej tak niespokojnie, jak gdyby chciało uciec przed trwogą, która je pochwyciła.
Wtargnął świadomie do przybytku Westy, bronionego przez tradycye długich wieków przed grzeszną ciekawością mężczyzny. Gdyby go oko rzymskie dostrzegło w tem miejscu, nie uszedłby przed zemstą śmiertelnie obrażonych pogan. Żywcem by go nikt nie wziął — miał przecież miecz przy boku — lecz jego trupa zawleczonoby na Pole Hańby i rzucono głodnym zwierzętom na pożarcie. Z paszczy rozjuszonego motłochu nie wydarłyby go pargaminy cesarskie. Zanimby się Walentynian dowiedział