Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/288

Ta strona została przepisana.

wówczas oprzytom niał. Wszakże uszanowała to schronisko cnoty nawet chciwość pospolita. Wozy przekupniów, ciągnących wszystkiemi bramami do uśpionej stolicy, omijały troskliwie dom westalek. Jednostajny szmer ruchu kołowego dopływał tu stłumiony, głuchy, złagodzony przez oddalenie.
Fabricyusz zgasił pochodnię. Żółte światło drażniło go, robiło na nim wrażenie brudnej plamy na jasnej sukni.
Przycisnął rękę do serca. Jak ono latało!... Tłukło się w swojej klatce. To rzucało się w bok, to skakało do góry, do gardła, usiłując się wydobyć na wolność.
Byłażby to zwykła trwoga, blady strach tchórza?
Nie, on nie lękał się ani siły, ani groźby ludzkiej. Gdyby rząd chrześciański nie był skrępował jego odwagi urzędem, który wymagał ostrożności, poszedłby wprost pod ściany tego białego domu i czekałby dopóty, dopókiby się Fausta Auzonia nie ukazała.
Więc może lepiej wrócić?
Lecz Fabricyusz czuł na ustach żar pocałunków Emilii, a w jego żyłach kipiało dotąd wino.
Tęsknota, mocniejsza od jego woli, od obowiązków, od trwogi przed odpowiedzialnością, przykuwała go do tego ogrodu, którego ścieżki uświęciły stopy Fausty Auzonii.
Widzieć ją, choćby tylko z ukrycia, wessać łaknącem uchem szelest jej sukni, dźwięk głosu, oddychać powietrzem, przez nią wdychanem, być blizko niej, najdroższej, najukochańszej, a potem...
A potem co?