Fabricyusz przestał rozumować, pytać, lękać się. Wszystkie cele jego życia wchłonęło, strawiło jedno pragnienie, tak potężne, iż przesłoniło mu całą przyszłość. Nie był w tej chwili ani chrześcianinem, ani namiestnikiem imperatora, ani wrogiem Rzymu.
Wyciągnął ramiona do Atrium Westy i szeptał z pożądliwością pierwszej miłości:
— Kocham cię... kocham... kocham...
Nagle uczuł na twarzy gorący płomień wstydu. On miłował tę przeczystą westalkę, a obejmował rozpustnicę, zbrukaną uściskami graczów i pijaków.
— Nie do ciebie tuliłem się, wszetecznico! — tłómaczył się przed sobą.
Wycierał płaszczem usta... Pocałunki histryonki paliły go ciągle. Tarł policzki z taką wściekłością, jak gdyby chciał z nich skórę zedrzeć... Żar nie ostygał.
— Przebacz mi, Fausto — mówił — ale ona do ciebie tak podobna, a ty unosisz się tak wysoko, tak daleko nade mną...
Dźwignął się ostrożnie z kolan i nasłuchiwał.
Schronisko Westy zdawało się w głębokim śnie pogrążone. Nawet lekki wietrzyk przestał kołysać wierzchołkami cyprysów.
Schylił się i skradał się pod drzewami, wybierając pnie najgrubsze. Od czasu do czasu przystawał i zwracał ucho w stronę domu.
Od Atrium dochodził go tylko jednostajny szum fontanny.
Szedł dalej...
Wtem zadrżały pod nim kolana i oddech zamarł mu w piersi. Jakaś biała postać błysnęła
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/289
Ta strona została przepisana.