Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/290

Ta strona została przepisana.

w klombie mirt. Zatrzymał się, wytężył wzrok. Postać nie ruszała się. Podsunął się bliżej. Był to posąg jakiejś zmarłej westalki.
Rzecz szczególna... Jako chrześcianin lekceważył wszystko, co szanowało pogaństwo, a mimo to nie mógł się pozbyć przykrego uczucia winy. Było mu, jakby stąpał po świętych grobach, jakby znieważał coś bardzo czcigodnego.
Im więc oddalał się od muru, tem częściej odpoczywał, chwytając ustami powietrze. Każdy nowy posąg działał na niego tak samo, jak pierwszy. Kamienne dziewice spoglądały na niego z wyrzutem, z niemą prośbą.
— Nie zakłócaj nam spokoju! — zdawały się mówić.
Ale jego pchała tęsknota, silniejsza od zabobonnej trwogi, podnieconej ciszą nocy i powagą otoczenia. Żegnał się i posuwał się dalej.
Nagle zaszeleściło coś. Fabricyusz przypadł do ziemi. W szczelinach krzewów zamigotały czerwonawe światła. Ktoś wychodził z domu.
Fabricyusz przyczołgał się pod rozłożyste drzewo i wychylił głowę z poza jego pnia.
Niedaleko od niego przesunęły się trzy postacie. Dwie, ubrane w ciemne suknie, świeciły latarniami, trzecia, spowita w biały welon, postępowała za niemi.
Serce Fabricyusza uderzało młotem. Poznał królewską postać Fausty Auzonii i jej ruchy wyniosłe.
Przeszła obok niego o kilka kroków i znikła we drzwiach świątyni.