Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/291

Ta strona została przepisana.

Długo leżał Fabricyusz na wilgotnej murawie. Może ujrzy Faustę jeszcze, może ona wyjdzie sama, bez służby.
Ale schronisko westalki milczało znów, jak grób zapomniany.
Kiedy tak czekał daremnie, trawiony gorączką niepokoju, wracała mu powoli przytomność.
Gdyby nie był dawniej wiedział, jaka przepaść dzieli go od Fausty Auzonii, byłby się tego dziś nauczył. On udawał się do histryonki, w nadziei, że zbliży się do patrycyuszów rzymskich, a oni odtrącili go od siebie z pogardą. Nazwali go niedźwiedziem germańskim, Galilejczykiem, sługusem Panończyka. Chcieli go wyrzucić na ulicę, jak pijanego klienta. Żaden z tych pysznych panów nie oddałby mu dobrowolnie siostry lub córki. Dla nich był on tylko synem barbarzyńcy, wyniesionym przez kaprys nienawistnego im monarchy.
Oprócz dumy rodowej stała między nim a Faustą jej godność kapłańska — mur nieprzebyty, dopókiby w Rzymie starzy bogowie rządzili.
Po tem, co słyszał od Walensa, stracił nadzieję rychłego pogromu bałwochwalstwa. Zanim Teodozyusz powoła chrześcian do ostatecznej rozprawy z pogaństwem, może szron starości przyprószyć jego skronie, chłód lat sędziwych wystudzić jego serce.
A on pożądał tej kobiety każdą kroplą krwi niecierpliwej. Pragnienie nie przestanie palić dopóty jego łona, dopóki nie zgasi tych płomieni słodycz jej ust ukochanych.
Fabricyusz nie łudził się. Wiedział, że do Fausty nie zaprowadzi go droga prosta. Tylko gwałt,